Do oglądania go w telewizji, muszę mieć już odpowiedni nastrój.
Muszę być psychicznie gotowana na możliwe makabryczne zdjęcia z miejsca morderstw.
Na możliwe wywiady z rodzinami ofiar. Dużo rzadziej jestem gotowa na ten typ
przekazu.
Z kolei wiele reportaży książkowych jest dla mnie nie do
przejścia. Książka ma dla mnie największy przekaz intymności. Trudno mi
się przebijać przez kolejne strony tych porażających historii.
Dlatego z pewnym niepokojem siadałam do DES. Z jednej strony,
chciałam poznać historię, o której słyszałam pobieżnie. Z drugiej, bałam się
zostać zarzucona zbyt makabrycznymi ujęciami. Gdy mam do czynienia z historią
zmyśloną, wręcz lubię brutalne seriale. Ale gdy wiem, że to działo się
naprawdę, boję się obrazów, które mogę zobaczyć.
DES okazuje się być pod tym kątem inne. I choć człowiek
podczas oglądanie wstaje sprawdzić zamki w drzwiach, równocześnie ogląda
historię nakręconą z pełnym poszanowaniem dla ofiar zbrodni.
Anonimowe zło
Gdybym miała powiedzieć, dlaczego szukam takich historii,
odpowiedź brzmi: nie jestem pewna. Kiedyś pochłaniałam je jako ciekawostkę,
przekonana, że rzeczy zdarzają się innym. Dziś, uzbrojona w 30 lat życiowego doświadczenia, nie uważam, że rzeczy przytrafiają się innym. Wręcz przeciwnie, wiem, że wszystko
może przytrafić się mi.
Równocześnie, jest coś fascynującego w tej najciemniejszej stronie
ludzkiej natury – a patrząc po popularności true crime, nie jestem w tym
uczuciu osamotniona. Co popycha ludzi do aż takich czynów?
Są zbrodnie, po których można stwierdzić, że ktoś miał tak
straszne dzieciństwo, że być może nie miał szansy stać się kimś innym. Łatwo w
to uwierzyć, uznać, że zawsze są to ludzie, którzy zostali skrzywieni przez swoich
rodziców.
Dlatego historia przestawiona w DES jest istotna. Bo pokazuje,
że to tylko złudzenie i seryjnym zabójcą może się okazać księgowy, który nie
tylko nie wygląda na niebezpiecznego, ale też nie ma w swojej historii niczego,
czego nie przeżyłby każdy z nas. I dlatego, ta historia jest tak
przerażająca, choć na ekranie nie ma żadnych pokiereszowanych zwłok, nie ma
żadnej sceny przedstawiającej morderstwa. Są tylko długie rozmowy. I ta
przerażająca obojętność zabójcy, który beznamiętnie wylicza, co zrobił i
bardziej przejmuje się tym, co o nim mówią media i co dzieje się z jego psem, niż tym, co faktycznie
uczynił.
Co gorsza, jego postępowanie i około 15 ofiar, które zabił, są
równocześnie bardzo smutnym komentarzem społecznym. Bo na przestrzeni 5 lat
z ulic znikali biedni/ zagubieni / bezdomni chłopcy, o których niejednokrotnie
nikt się nie upominał lub śledztwa trwały zbyt krótko, by można było ich
odnaleźć. Znamienne wydaje się w tym serialu pytanie: jak mogliśmy do
tego dopuścić.
Wyścig z czasem
DES pokazuje także, jak istotne jest zamknięcie rozdziału i
przywrócenie ofiarom nazwisk, dowiedzenie się kim byli. Przekazanie rodzinom, co się stało z ich bliskimi. To, co mierzi od początku, to to, że
Nilsen nigdy nie zwracał zbytniej uwagi na imiona i nazwiska. Trudno w sumie
powiedzieć, czy okłamał policję, by jak najdłużej być w upragnionym centrum
zainteresowania. Faktem jednak jest, że do tej pory nieznane są wszystkie tożsamości jego ofiar.
Serial wyraźnie zaznacza, że samo skazane Nilsena do więzienia niekoniecznie rodzinom wystarcza, jeżeli nazwisko zamordowanej osoby nie ląduje
na liście, o którą Nilsen zostaje oskarżony. Oznacza to, że choć siedział w
więzieniu, sąd nigdy nie skazał go za wszystkie zbrodnie. W serialu jest
przejmująca scena, w której detektywi muszą powiedzieć żonie zamordowanego, że
nie będzie jego nazwiska na liście. Już na to za późno.
W tym wszystkim bolesny jest także system. Bo to właśnie on
doprowadza do zakończenia śledztwa. Mamy już kilka potwierdzonych ofiar? Możemy
go zamknąć? Super, kończymy sprawę, mamy sukces. Obserwowanie całego zespołu detektywów, którzy
patrzą w milczeniu na tablicę z pustymi miejscami na kolejne nieznane ofiary, jest przeraźliwie smutne. Bo oni, podobnie jak rodziny zmarłych, nie mają poczucia
domknięcia sprawy. Chcą Nilsenowi wygarnąć wszystko, a nie tylko tyle, ile
wystarczy do skazania.
Znane zło
W tym wszystkim Nilsen z jednej strony jest człowiekiem, który
nie jest genialnym villanem. Udawało mu się utrzymywać zbrodnie w tajemnicy, bo
nikt nigdy nie połączył zaginięć w jedną całość. Wpada przez swoją własną
głupotę.
Równocześnie tak bardzo chce stać się kimś, że zależy mu na
konkretnym odbiorze w prasie. Okłamuje policję, żeby choć trochę dłużej przy
nim została. Korzysta z biografa, który zainteresował się jego sprawą. Nilsen
chce być znany i denerwuje go, gdy jakakolwiek wzmianka nie jest taka, jaką
sobie wymyślił. Denerwuje go, że ludzie mieliby o nim myśleć inaczej. Chce być
fotografowany, chce być widziany. Podziwiany. Mierzi go myśl, że ktoś mógłby
się brzydzić tym, co robił. Jak choćby jego usilne prostowanie, że nigdy nie
uprawiał seksu ze zwłokami (choć robił wiele innych, dziwnych rzeczy, których już
nie ukrywa).
I chociaż serial ucieka od psychoanalizy Nilsena, trudno zrezygnować z zastanawiania się, czy może robił to wszystko, bo chciał czuć pełną kontrolę
nad innymi. Był zwykłym człowiekiem jak każdy z nas, a za wszelką cenę nie
chciał być taki, jak inni. Ale to tylko moje przypuszczenie, od którego trudno
mi uciec.
Biografia zła
Nie można pominąć tutaj kolejnej osoby, jaką jest Brian Masters.
Pisarz, który zasłynął z biografii o słynnych mordercach. Serial pokazuje, że z
jednej strony Brian chce opowiedzieć historię tak, jak trzeba. Z pełnym
poszanowaniem ofiar, bez kultywowania mordercy. Z drugiej, widać, że coś go w
Nilsenie fascynuje.
Masters brzydzi się tym, co słyszy. Widać to po jego minie,
gestach. Nie przestaje jednak przychodzić, nawet po wydaniu książki. Jak
informują napisy końcowe, odwiedzał on Nilsena aż do śmierci zbrodniarza w 2018
roku. Czy miał nadzieję poznać w końcu nazwiska wszystkich ofiar? Przyznam szczerze,
że przy całej mojej fascynacji true crime, nie jestem w stanie pojąć, jak można
przez tyle lat odwiedzać takiego człowieka jak Nilsen, który zasługiwał tylko
na totalne odizolowanie od świata.
Rozmowy ze złem
Ten serial nie byłby taki dobry, gdyby nie obsada. Wybitny
David Tennant w roli Nilsena dosłownie obrzydza. Jeżeli to nie jest talent
aktorski, to ja nie wiem, czym jest talent aktorski. Dosłownie przed chwilą
pisałam o Davidzie w Good Omens,
gdzie rudy, ubrany w skórę wcielał się w ironicznego, sympatycznego demona. W
DES Tennant staje się obślizgły, obrzydliwy, nieczuły. Nie ma się ochoty spędzić
z nim nawet minuty w jednym pomieszczeniu.
A to jest przecież David Tennant. Powinniśmy chcieć spędzić z
nim każdy piątkowy wieczór przy dobrym piwie.
Kolejnym aktorem jest wcielający się w biografa Jason Watkins. To,
jak odgrywa mieszaninę wstrętu, chęci napisania odpowiedniej książki i
fascynacji Nilsenem zasługuje na jakieś wyróżnienie. Z jednej strony upomina
Nilsena, żeby się nie wybielał, bo on nie ma zamiaru go w swojej książce tłumaczyć,
z drugiej tak trzeba, pożycza swój krawat na rozprawę.
Na koniec zostawiłam detektywa, Petera Jaya, w którego wciela
się Daniel Mays. Szczególnie ujął mnie na samym początku śledztwa, w pierwszym odcinku,
gdy całość oparta jest na bliskich kadrach na twarz. Jest coś niezwykłego w
tym, jaką gamę emocji potrafi przedstawić, gdy tylko siedzi na krześle, słuchając, co ma do powiedzenia Nilsen, zadając mu kolejne pytania.
Zresztą ta cała trójka ma między sobą odpowiednią chemię na
ekranie. Niezależnie od tego, w jakiej kombinacji są ze sobą pokazani, ich
bohaterowie żyją naprawdę. Kierują nimi prawdziwe emocje.
A człowiek tylko wstaje, sprawdzić, czy te drzwi są na pewno zamknięte.
DES to dla mnie jeden z tych wybitnych, brytyjskich miniseriali. Ma w sobie wszystko, co taki serial powinien mieć. Z pełnym poszanowaniem dla ofiar i całkowitym pominięciem drastycznych ujęć, po które w tym przypadku tak łatwo byłoby sięgnąć. Co więcej, powstał on także w doskonałym momencie. Już po śmierci samego Nilsena. Nie dał mu więc tej satysfakcji, że jeszcze o nim mówią.
I uważam, to za bardzo dobrą decyzję.
0 Komentarze