Świat ukryty w cieniu, czyli „Gildia Zabójców” Małgorzaty Stefanik

Trudno mi powiedzieć, czy często sięgam po debiuty – nie śledzę tego z dużą uwagą. Ale jeżeli wiem, że czytam debiut, to mam do niego dużą dozę wyrozumiałości. Uważam, że debiutancka książka pokazuje potencjał na przyszłość i podpowiada, czy warto śledzić danego pisarza, czy nie. Natomiast boli mnie, że często poprzez debiuty określa się często całą karierę pisarską, pomijając cały progres, jaki w kolejnych książkach osiągają autorzy.

Z debiutami znajomych sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. A bo będzie, jeżeli mi się nie spodoba? Na szczęście mogę odetchnąć z ulgą, bo debiutancka książka Gośki Stefanik – znanej w Internecie jako Gosiarella – dała mi 4 dni doskonałej zabawy.

Gildia Zabójców opowiada o Alyssie, która przyjmuje zlecenie rozwiązania tajemniczej śmierci biznesmena – a raczej, znalezienia ludzi odpowiedzialnych za tamte wydarzenia. Równocześnie, musi radzić sobie z własną dramatyczną przeszłością – utratą rodziców i niewyjaśnionym zaginięciem jej brata. Równocześnie chęć dowiedzenia się, co się wtedy wydarzyło, nadaje sens wszystkiemu, co robi Alyssa.

Z drugiej strony, musi uporać się ze świeżymi traumami po przeprowadzonych na niej torturach. A gdy dodamy do tego Koreę i zespół k-popowy, robi się z tego mieszanka, po której trudno powiedzieć, czego się spodziewać.

Na pewno nie można się spodziewać klimatów fantasy, choć zdecydowanie jest to trochę alternatywna wersja naszego świata. Dla mnie był to styl charakterystyczny dla kina zemsty (wybaczcie, ale nie znam książkowego odpowiednika takiego gatunku. Powieść zemsty?), gdzie mamy tajemnicze organizacje przestępcze mocno osadzone w naszej codziennej rzeczywistości. Na myśl przychodzi mi m.in. Johny Wick, który operował właśnie na takiej płaszczyźnie.

Dostajemy tutaj świat, w którym każdy z kontynentów posiada swoją własną Gildę Zabójców, a te ściśle między sobą współpracują – jak choćby w momencie, w którym przyjmują zlecenia, które wymaga operacji na terenie innej Gildii. To jest zresztą ciekawe założenie, bo Gildie funkcjonują tu bardziej jak korporacje, wychodząc z założenia, że współpraca niesie więcej korzyści, niż jak wrogie gangi pilnie strzegące swojego terytorium.

To powiedziawszy, mam pewną wątpliwość co do ulokowania Europejskiej Gildii w centrum Krakowa. Nie dlatego, że wybranie Polski jest złym pomysłem (jako kraj znajdujący się w Europie Środkowej wydaje się wręcz trafnym wyborem), ale ze względu na imiona bohaterów.

Członkowie Gildii mają nadaną nową tożsamość w momencie przystąpienia do organizacji. A całość polega na tym, by nie wyróżniać się z tłumu. Dlatego trochę przeszkadzało mi, że choćby główna bohaterka, będąca polką, ma na imię Alyssa – bo to moim zdaniem natychmiast przyciąga uwagę. Osobiście bardziej celowałabym w imię uniwersalnie międzynarodowe.

Za zdecydowany plus Gildii Zabójców uważam to, że z jednej strony autorka bierze znane i utarte tropy, a z drugiej im dalej idziemy w fabułę, tym więcej widać prób bawienia się tymi stereotypami. Bardzo podobało mi się, że Alyssa nie jest typową Zosią Samosią i do rozwiązania całej sprawy musi współpracować z innymi, jak choćby z hakerką, czy lokalną Gildią, która zwyczajnie ma więcej kontaktów w Korei. I, pomimo że Alyssa jest przedstawiana jako nieczuła, ja nie odebrałam jej jako postaci, której nie zależy na nikim.

Bałam się trochę części dotyczącej koreańskiego zespołu popowego, bo koreańska kultura popularna zupełnie nie leży w granicach moich zainteresowań. I przyznam, że sam sposób spotkania zespołu trochę mi zgrzytał i wydał się sztuczny. Na szczęście autorka w dalszej części książki tłumaczy, dlatego spotkanie przebiegło w taki, a nie inny sposób i z perspektywy czasu przeszkadza mi to mniej, niż podczas czytania. I równocześnie, do takich sytuacji odnosił się mój wstęp o debiutach – nie da się nauczyć prowadzenia fabuły książek, bez pisania i wydawania książek.

Co zresztą moim zdaniem widać już podczas czytania Gildii Zabójców. Początkowe rozdziały książki są ciekawe, ale mają delikatne potknięcia przy wprowadzaniu bohaterów, ich zachowaniu, czy (dla mnie) trochę za dużo ekspozycji świata w opisach. Z kolei im dalej w las, tym bardziej widać, że autorka czuje się coraz pewniej w tym, co robi i w finale książki wyraźnie widać różnicę w prowadzeniu wydarzeń. To są zresztą wrażenia podobne do tego, co przeżywałam, czytając Trylogię Griszy – tam także widać było ogromne przeskoki umiejętności pisarskich.

Bardzo podoba mi się prowadzenie relacji pomiędzy bohaterami. Rzadko się zdarza, bym miała wrażenie, że są tak naturalne. Rozwijają się powoli, trochę wodząc czytelnika tym, jak wszystko się potoczy. Z tym że nagle okazuje się, że fabuła idzie zupełnie inaczej, nie ma niepotrzebnym dylematów miłosnych, wręcz przeciwnie, czytelnik doskonale zna uczucia Alyssy. Ona też nie jest wrzucona w jakieś dziwne konfiguracje miłosne, typowe przecież dla książek młodzieżowych, gdzie wszystko musi dziać się na raz.

I chcę powiedzieć, że jestem totalnie #teamJayden. Nie zmienicie mojego zdania.

Czy czegoś mi brakowało? Jak źle to nie zabrzmi – mordowania. Jak Gildię Zabójców, dość mało było dla mnie rozlewu krwi, choć kilkukrotnie do niego dochodzi. Podobało mi się, że zabójstwa wykonywane są w różnorodny sposób (także bezkrwawo), ale biorąc pod uwagę, że Alyssa jest zabójczynią, zdecydowanie więcej czasu spędziła na śledztwie, niż mordowaniu.

Finał części pierwszej nie jest zaskakujący, ale równocześnie nie jest to dla mnie żadne zarzut. Bardziej kiwnięcie głową „tak to musiało pójść, by wcześniejsze wydarzenia miały sens”. Ja jestem fanką rzeczy składających się w całość i wolę mieć możliwość domyślenia się, co się wydarzy, nic bycia na siłę zaskakiwaną.

Z ciekawością przeczytam tom drugi (który podobno ma się pojawić już na jesień!), bo jest to bardzo przyjemna lektura. A ja jestem ciekawa tej większej historii, która na razie została tylko zapowiedziana.

Prześlij komentarz

0 Komentarze